Dzis rano wsiedlismy w pociag na granice wietnamsko-chinska. 3 i pol godziny jazdy pociagiem - muzyka na full, glosne rozmowy i nawolywania konduktora. Co jakis czas kolejni konduktorzy (chyba, bo byli w mundurach) oferowali rozne rzeczy do sprzedazy - latarki do sprawdzania banknotow, swiecacy baczek dla dzieci, skarpety, szczoteczki do zebow etc. Na dworcu od razu dopadli nas taksowkarze i wlasciciele moto-czegos - co wyglada jak tuk tuk. Agresywni. Pojechalismy z jednym - tuk tukiem do miasta na dworzec autobusowy skad rzekomo mialy jezdzic autobusy na granice oddalona o 10 kilometrow od miasta. Ale kierowca zatrzymal sie na widok policjantow - nie mial licencji - i 600 metrow dralowalismy z plecakami na dworzec. Na miejscu okazalo sie, ze zadne autobusy nie jezdza na granice. Wzielismy taksowke. Granica - Frendship Pass jest, zeby nie sklamac piekna. Wielki pas. W zasadzie plac (zdjecia pozniej - strasznie wolny tu net). Chinscy pogranicznicy przyczepili sie do paszportu Karoliny. Kazali nam czekac w pokoju o nazwie "further examination"! Ale wszystko bylo w porzadku poczywiscie. Przejscie graniczne ciagnie sie jakies 700 metrow. Na granicy wietnamskiej sprawa sie powtorzyla - ale tym razem bez czekania. Potem taksowka do miasteczka Lan Son(?) skad minibusem zabralismy sie do Ha Noi. Oczywiscie oskubali nas bo nie wiedzielismy jak stoi dolar :) W minibusie ciasno jak cholera. Nogi pod broda. Wszedzie paczki i walizki. Ktos lezy na naszych plecakach i tak trzy godziny. Ale za to piekne widoki na mijane gorki. Wjechalismy do stolicy Wietnamu. Ogromna Czerwona Rzeka, most i jestesmy w starej czesci miasta. Tu zrozumialem dlaczego mowi sie "ale Sajgon", choc w Sajgonie jeszcze nie bylismy. Chaos na ulicach, pelno motorow, ktore nie reaguja na czerwone swiatlo. A pieszy nie maja racji bytu. Klasyczne nawiazanie kontaktu wzrokowego z nadjezdzajacymi nie skutkuje. Tu mozna by zrobic niejeden doktorat o sposobie przekraczania ulicy. Miasto jest urokliwe, ale bardzo halasliwe. Klakson to nieodlaczny atrybut kazdego uczestnika ruchu. Podobnie jak w Kambodzy czy w Laosie. Ale tu jest wiecej ludzi i pojazdow. Pospacerowalismy po okolicy. Wypilismy piwko, sprzedawane przy sklepie na ulicy. Male plastikowe krzeselka i stoleczki. Przyjechala policja, wlasciciele sklepiku pozabierali krzeselka i udaja ze weszystko w porzadku. Wszyscy goscie stoja dopijajac piwo i czekaja az policji sie znudzi.